Przemyślenia
Co
najmniej kilka, a może i kilkanaście razy próbowałam napisać
cokolwiek o tym co się wydarzyło… Dlaczego nic z tego nie
wychodziło? Sama nie wiem, może dlatego, że nie byłam na to
gotowa, a może po prostu dlatego, że żadne słowa nie oddadzą
tego co czuję… Powodów jest wiele, jedne ważniejsze od
drugich.
Myślę, że w końcu się udało ponieważ dzisiejszy
dzień nie jest taki jak inne, już na zawsze 28 dzień każdego
miesiąca będzie mi przypominał „tamten” dzień.
Dziś 28 maja mija miesiąc odkąd Igusia odeszła… Miesiąc pełen
smutku, przemyśleń i zastanawiania się nad sensem
istnienia.
Pamiętam tamte chwile, sekunda po sekundzie, każdy
nawet najmniejszy szczegół; pamiętam różowe body, legginsy w
serduszka i skarpetki w ukochane sowy (nie każdy bowiem wie, że
Nasza Iskierka uwielbiała sowy - na zabawkach, ubrankach, na
ścianach, po prostu wszędzie). Pamiętam to co czułam gdy razem z
mężem trzymaliśmy Ją w ramionach i wiedzieliśmy, że „ten
moment” właśnie nadchodzi...
Myślałam wtedy o tych
wspaniałych chwilach, które wspólnie spędziliśmy, wspominałam
je ze łzami… ale płakałam także nad tymi, które były jeszcze
przed nami. Wpatrywałam się uparcie w pulsoksymetr i widząc co raz
wolniejsze bicie serduszka chciałam się na Nią „napatrzeć” na
wszystkie czasy, ale czy to w ogóle możliwe? Oczywiście, ze nie!
Przecież nie tak to miało wyglądać! Miałam jej pomagać
zdmuchiwać świeczki na torcie z okazji pierwszych urodzin, miałam
Ją zaprowadzić do przedszkola po czym jak większość matek stać
przed drzwiami i nasłuchiwać czy nie płacze, miałam przeżywać
Jej pierwszą dyskotekę i czekać aż bezpiecznie wróci do domu,
miałam się stresować przed spotkaniem z Jej chłopakiem i
uspokajać męża żeby go nie zasypał gradem pytań.
No
właśnie, „miałam…” i cóż z tego skoro nie doświadczę
żadnej z tych chwil. To nie tak miało być, nie tak…
Gdy
rodzice słyszą, że ich dziecko ma nowotwór wydawać by się
mogło, że liczą się z tym co może nastąpić… że w ich głowie
czasami na krótką chwilę pojawia się to słowo… śmierć.
Ale
czy to oznacza, że są na nią gotowi, czy są z tym pogodzeni? Otóż
NIE!
Każdy bowiem rodzic nie traci nadziei, na to, że ich
dziecko wyzdrowieje, ze w końcu wynajdą cudowny lek; na to, że
może badania, które zostały dostarczone są nieprawdziwe, w końcu
każdy się może pomylić-człowiek, maszyna, ktokolwiek. Poza tym
czy istnieje coś takiego jak „przygotowanie” na śmierć,
zwłaszcza śmierć dziecka?!
Nie ma czegoś takiego, żaden
dzień, żadna chwila nie jest na to odpowiednia. Nie tak został ten
świat stworzony, nie matka powinna opłakiwać stratę dziecka, to
nie ona powinna stać nad maleńkim grobem i wpatrywać się w mogiłę
w której spoczywa jej Największy Skarb. To dzieci powinny żegnać
rodziców, taka powinna być kolej rzeczy.
Wielu z Was zastanawia
się czy są takie słowa lub gesty, które są w stanie ukoić ból
po stracie dziecka. Moim zdaniem one po prostu nie istnieją… Bo co
można powiedzieć „nie martw się jesteś młoda, jeszcze będziesz
miała dzieci” albo „widocznie taki był plan”
Ale co z
tego?! Skoro to nie był Nasz plan! Nasz był inny, mieliśmy być
szczęśliwą rodziną, cieszyć z każdego osiągnięcia Naszej
córeczki.
To prawda, jestem młoda, mam nadzieję, że jeszcze
będę mieć dzieci, ale żadne z nich nie zastąpi Igusi, nie o to w
tym wszystkich chodzi! To nie ma być „nagroda pocieszenia” za
stracone dziecko, tylko kolejne nowe życie, kolejny cud.
Pewna
mądra kobieta powiedziała mi „ choćbyś urodziła kilkoro
dzieci, żadne z nich nie zastąpi Igusi, żadne nie wypełni pustki
w sercu która powstała wraz z Jej odejściem i musisz się nauczyć
z tym żyć”.
Otóż to : muszę się nauczyć z tym żyć…
Wiem, że nie będzie łatwo, ale muszę spróbować, chcę… dla
pewnego małego Aniołka który jest moim największym bohaterem.
Dla Niej to wszystko…
Odkąd Igusia zmarła nie raz
słyszałam „zobaczysz, czas leczy rany”, ale to nie prawda,
teraz to wiem… Czas wcale nie leczy ran, on tylko przyzwyczaja do
życia z tym bólem, z tą pustką...
Gdy Iga zachorowała,
wiele osób zadawało pytania, jak to możliwe, że nie płaczesz?
Jak Ty to znosisz? Skąd bierzesz siłę żeby wstać i się
uśmiechać?
Odpowiadam teraz tym wszystkim dla których to co
robiłam wydawało się dziwne, bądź nawet niemożliwe.
Siłę
czerpałam z pięknych błękitnych oczek, które patrzyły na mnie z
ufnością; z malutkich rączek, które oplatały moją szyję, a gdy
przychodziła pora drzemki głaskały mnie po ramionach; z usteczek,
które wypowiadały z uśmiechem „Mami”; z maleńkiego ciałka,
które w momencie gdy się we mnie wtulało dawało mi poczucie
największego szczęścia - wtedy czułam, że mam wszystko,
trzymałam w ramionach największy i niepowtarzalny cud…
To
właśnie Iga była moją największą motywacją, Jej spojrzenie,
uśmiech, dotyk, zapach-wszystko to dawało siłę do walki. Dla niej
wstawałam każdego dnia i powtarzałam sobie, że w końcu nadejdą
dla nas szczęśliwe dni, że skoro ona pomimo tego całego
cierpienia ma siłę na uśmiech to i ja potrafię.
Nasza mała
Wielka Wojowniczka, dzielna do samego końca…
Igusia nie
przegrała, bo kto podejmuje walkę z tak groźnym przeciwnikiem jak
nowotwór wygrywa już na starcie…
Za nami ciężki miesiąc,
wypełniony bólem, łzami i wspomnieniami. Ciężko jest wracać do
domu w którym nie słychać Jej śmiechu i gaworzenia. Boli gdy
patrzymy na puste łóżeczko i zdajemy sobie sprawę, ze już Jej w
nim nie zobaczymy. Czasami budzę się w nocy i odruchowo spoglądam
w stronę łóżeczka, mam nadzieję, ze zdarzy się cud i Ją w nim
zobaczę… Ale wiem, ze taki cud się nie zdarzy.
Wszystko o Niej
przypomina, zabawki, ubranka, ulubiony kocyk. Pewnie się
zastanawiacie dlaczego tego wszystkiego nie schowam, nie popakuję w
kartony i wyniosę gdzieś gdzie nie będę na to patrzeć.
Odpowiedź jest prosta : nie umiem, jeszcze nie jestem na to gotowa.
Jako mama Aniołka wiem jedno, nie wolno niczego robić wbrew
sobie!
Kochane mamy Aniołków, usłyszycie nie jedną
„złota radę” typu : nie płacz, trzeba żyć dalej; spakuj te
wszystkie ubranka, po co się katujesz ich widokiem, dlaczego tak
często jeździsz na cmentarz itp. Przeżyjcie ten czas - czas żałoby
po swojemu, jeśli czujecie, że nie możecie powstrzymać łez - to
płaczcie, jeśli chcecie iść na grób dziecka nawet 3x dziennie to
idźcie. To Wy wraz z mężami ponieśliście największą stratę,
to Wasze serca pękły na kawałki i nie zdołacie ich już tak
samo posklejać, bo jednego - najważniejszego kawałeczka ciągle
będzie brakowało. Trzeba się nauczyć z tym bólem żyć.
Pamiętajcie o jednym, rodzice, którzy stracili dziecko nadal są
rodzicami, nadal mają prawo do rozmawiania o nim, wspominania.
Jeżeli Wy opowiadacie nam o nowych postępach własnego dziecka, nie
znaczy to, ze my nie możemy powspominać swojego. Ono nadal jest i
będzie – w naszych sercach, na zawsze…
Część osób nie wie
jak się do nas odezwać, żeby nas nie urazić lub nie zasmucić,
czy mogą się przy nas śmiać, czy mają płakać… Po prostu
traktujcie nas normalnie! Jeśli nie będziemy gotowi odpowiedzieć
na pewne pytania to wam o tym powiemy, jeśli nie będziemy mieli
ochoty się spotkać to odmówimy, ale nie traktujcie nas jak
kosmitów których trzeba omijać z daleka bo nie są tacy jak inni,
bo im zmarło dziecko. To nie tak… Nadal jesteśmy waszymi
przyjaciółmi, znajomymi i możecie na nas liczyć.
Nie
raz w modlitwie zadawałam pytanie - dlaczego? Ale wiem, ze nie
uzyskam na nie odpowiedzi…
Proszę tylko o jedno, pomóż mi
Boże zrozumieć…